Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 016.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

się do knezia stawił natychmiast. Sił miał niewiele, lecz rad nie rad, jechać musiał.
Dano znać Mieszkowi o przybyciu Lubonia, wyszedł doń z twarzą pogodną i pozdrowił na pozór łaskawie.
— Coście to pewnie na szczęście syna waszego patrzéć jeździli? — spytał. — A no? jak mu się tam dzieje?
Stary zabełkotał.
— Miłościwy panie — odparł głosem ochrypłym — wiele mnie nędzy spotkało... Zmarła matka, córkę mi porwano... bez wieści, a oto sługa, pies niewierny, uszedł okradłszy mnie, pewno kędyś do niemców...
— Czasby ci z nowosiedlin syna do domu z niewiastką sprowadzić — odparł Mieszko — mielibyście pociechę.
Luboń zmilkł, dławił go gniew.
— Ja waszego Własta polubiłem, choć do wojny się on nie zdał, ale rozumny człek do rady... i milczeć umie... Żoną się on już nacieszył, poszlijcie poń... bo mi go trzeba... do Czech go wyprawię...
Luboń się zmięszał, spuścił głowę, opadły mu ręce. Szukał w myśli sposobu, jakimby wyszedł z kłamstwa.
Mieszko stał, ze swym zwykłym dumnym uśmiechem.
— Co, wam to nie po myśli? — spytał.