Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 048.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Gozbert się uśmiechnął.
— Nie bojemy się ich! nie bojemy!.. Jakeśmy Bolka czeskiego wzięli, tak z pomocą Bożą i Mieszka polańskiego zmożemy...
Wigman się rozśmiał.
— Cny grafie, gospodarzu mój — rzekł — nie godzi się to, abym ja chleb wasz jedząc, wam ościami oczy wykalał... ale ci Słowianie, Polanie, Wilki, Milżyńcy i jak oni się tam zowią, to dla nas dobra rzecz... Są oni jak staw, w którym się ryba rodzi. Gdy Geronowi lub wam szczupaka na stół potrzeba, siędziecie na konie i jedziecie na rybołówkę na pewno... Trzeba wam niewiast, nabierzecie ich sobie do wyboru, trzeba parobków, i tych dostarczą lasy i osady... tak samo jak bydła i owiec i miodu i wszelkiego łupu...
Gozbert się nieznacznie uśmiechał, a Wigman mówił daléj.
— Mnie się widzi, miłościwy grafie, że gdyby ze Słowiany i Polanami pokój nastał, gdyby się oni pochrzcili i przyszli z pokojem, uczyniliby wam krzywdę niemałą...
— Dałby to Bóg — przerwał starszy z duchownych — aby wiarę świętą przyjęli!..
— Ale cóżby naówczas robił Gero na wschodniéj granicy, coby poczynał cny Gozbert, nie mając nic do roboty?.. a naostatek może i takiemu jak ja, odtrąconemu od pańskiego oblicza Wigmanowi, oni Słowianie na co się przydali...