Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 058.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ujął go rękami obiema i pocałunek dał mu braterski, wołając.
— A wieluż was tam jest takich jak wy... ojcze Matja?
Wstydem zapłonęło oblicze młodego duchownego, spuścił oczy i dodał.
— Ojcze mój, takich jak ja znajdzie się pewnie wielu, a lepszych życzę i spodziewam się... Nabierzcie tylko ochoty do apostolstwa i jedźcie ze mną... jedźcie ze mną.
To mówiąc ukląkł i za nogi go uścisnął, a powstawszy mówił daléj.
— Ojcze mój! niewymowną miłością kocham tych moich braci zostających w ciemnościach, ten kraj mój odcięty od świata, który wy dzikim zowiecie i pogańskim. Tak... czci on bałwany i światła nie zna, bo mu go nie ukazano... ale, wierzcie mi, żadne plemię może tak usposobioném nie było do poznania i umiłowania prawdziwego Boga... Pradziadowie nasi nie znali téż tylko jedno Bóztwo najwyższe, wszechmogące, zabobon natworzył duchy pomniejsze, ojcowie nie znali wielożeństwa... niewiasty nasze niepokalaną sławiły się czystością, mężowie gościnnością dla swoich zarówno i obcych... Gdy słowo Boże padnie na tę rolę żyzną, wierzajcie mi, zrodzi ono owoce złote...
— Tak, mój synu — odparł starszy duchowny — chcę wierzyć, że cię nie zaślepia miłość