Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 063.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

jeszcze raz oświadczył swe zadowolenie dowódzcy, obiecał mu nagrodę i poszepnął coś do ucha... a sam ku pierwszemu podwórzu się zawrócił.
We wrotach stali duchowni, oprócz może ks. Jordana i Własta, spoglądający zimném okiem na męczarnie nieszczęśliwych jeńców, którzy już na ziemię padli odrętwieli znużeniem... Depcząc po nich, chodzili pachołkowie, i wybierali a dzielili ich, gdzie który miał być zapędzony... Jęków ni skarg słychać nie było... dzieci tylko płakały...
Uprzedzając noc i spełniając rozkazy grafa, Moryc kazał wywlec Samona za mury, opatrzywszy miejsce, gdzie być miał powieszony... Samo spędzony wstał i wleczony sznurami, wyszedł znikając z oczów przytomnym...
Mrok padał gdy duchownych wezwano na wieczerzę do grafa... Zastali tu zastawiony stół rybami i mleczywem, ponalewane dzbany, a Wigmana przed ogniem wyciągnionego na ławie... Wszyscy jak zrana pozajmowali miejsca swoje. Starszy kapłan odmówił Benedicite... i biesiada poczęła się zrazu milcząca... Pierwsi do misy sięgnęli Wigman i grafowie, potém duchowni, naostatek szary koniec, Włast i młody kleryk przy nim siedzący...
Rozmowa nie była jak zrana poważną, Gozbert unikając tego, nastroił ją wesoło, a choć miał u stołu kapłanów, nie wahał się dopuszczać żartów cynicznych. Wigman wszakże nie dał się