Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 145.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wał, powtarzano szczegóły, powieść przeciągnęła się bardzo długo. Siedząc na ławie w przedsieniu Mieszko słuchał z uwagą.
Gdy się w końcu przebrało opowiadania i jedni drugich zaczęli skłaniać do milczenia, aby téż posłuchać, co pan zawyrokuje — zapytał kneź — kto był sprawcą?
Na to pytanie długo odpowiedzi zabrakło. Ten i ów się zbierał na nią — ale w istocie nikt nie znał sprawcy, ani się go domyślał. Obwiniać chrześcian nie było powodu ni dowodu. Mruczano, potrząsano ramionami, a Mieszko powtarzał pytanie — kto to uczynił? Starszy i śmielszy, ubogi kmieć Drzewica, ozwał się wreście.
— Miłościwy panie, gdybyśmy wiedzieli, kto winien, samibyśmy go karali, bo za nasze bogi ująć się musimy — wy, miłościwy kneziu, wiecie wszystko, każcie śledzić i ukarzcie — pomożcie nam...
— Słuchaj Drzewico — odrzekł Mieszko — a mocne to były Bogi?
Gromada wołać zaczęła, że pioruny i grad i pomór na bydło i głód mogły zesłać.
— Za cóż na was mścić się mają, kiedyście wy niewinni? — rzekł Mieszko. — A jeżeli potęgę i siłę mają, to się same nią obronią i pomszczą?
Wszczął się szmer, bo nie dobrze zrozumiano jeszcze, Mieszko powtórzył toż samo, na ostatek dodał, że winowajcy nie ma, sprawiedliwości więc