Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 160.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Z gwarem na nogi wstając wolińcy stawali kupami, każdy chwyciwszy broń jaką miał.
Wigman pomyślał w duchu, iż gdyby oręż a wprawa nic nie ważyła, straszneby były te gromady ludzi silnych, nielękających się śmierci, chciwych boju dla niego samego, dla krwi i gorączki, jaką walka daje. I znowu z konia siedząc niemiec liczył sobie tych ludzi, na mnogości ich pokładając nadzieję.
Lecz na Mieszka, który niewiele może lepszego miał żołnierza, zdawało się to dostateczném, gdy taki wódz prowadził.
Dwaj wodzowie jak najlepszą mieli otuchę, czy ją Wigman podzielał, odgadnąć było trudno. Objechawszy szeregi, zawrócił nazad ku wzgórkowi i namiotowi. Naglili go Ziemko i Hłaska, aby im co rzekł; powiedział im tylko, że lud piękny...
Czegoś mu na duszy smętno było, popatrzywszy gdzie, z kim był, i komu miał dowodzić. Przed namiotem zsiedli z koni, jeszcze raz pytać go zaczęli, odpowiedział im mało, pozdrowił dumnie ręką i wszedł opłotek uchyliwszy do wnętrza.
Jeden stary jak pan sługa, niemiec Hatton, czekał tu na niego. Ten jeden nie opuścił go i nie zdradził, a choć wstręt miał iść przeciw cesarzowi z poganami razem wojować, Wigmana nie rzucił. Był to człowiek przykuty do comesa, który porzuciwszy go, nie wiedziałby zaprawdę