Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 164.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ręce złożył i za panem je powtarzał. Modlił się tak długo, a wśród szmeru modłów tych okrzyki obozu wolińców dolatywały dzikie, jakby szydziły z ich nabożeństwa.
Wigman legł wreszcie na pościel przygotowaną, ale do snu mu było daleko, oczy miał otwarte, sparty na dłoni, dumał może o cesarzu, o sobie i dziwnych losach swoich.
Zaczynało zmierzchać, gdy sykanie słyszeć się dało przed namiotem. Hatton zerwał się i wyszedł, Wigman głowę zwróciwszy czekał.
Po chwili wprowadził giermek Ziemka.
Szedł on pospiesznie bardzo i z ożywioną twarzą i wzrokiem.
— O Mieszku wieść przyniesiono — rzekł szybko.
— Rad jéj będę... Gdzież on jest?
— Stoi o pół dnia drogi od nas, pewnie się niczego nie spodziewając... co poczniemy? Mamyli czekać na niego czy następować?
Wigman wstał z łoża i siadł.
— Licznyż ma poczet z sobą?.. gdzie się położył?..
Na to Ziemko odpowiedzieć nie umiał, przywołano tego, który przyszedł z wieścią. Był to stary człek, o kiju, w koszuli, w sakwach przez plecy, boso, trochę przelękły a bardzo niespokojny. Ziemko badać go począł. Widział on tylko piechotę w obozie, a zapytany ręczył, że jéj pewnie