Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 165.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

i połowy nie było téj, jaką wolińce mieli. Obóz był na łące, wśród zarośli i gajów, rozłożony bezpiecznie, jakby się sąsiedztwa niczyjego nie spodziewał.
Ziemko patrzał w oczy niemcowi, który się wahał długo.
— Jeżeli swoim ufacie, czemubyśmy naprzeciw nich iść nie mieli? — rzekł Wigman — zawsze ten przewagę ma, kto pierwszy naciera...
— Więc ruszym jutro o świcie...
Comes ani zaprzeczał, ni zachęcał, położył się znów skinąwszy głowę i w myślach swych zatopił.
Nazajutrz jako dzień ruszyło się wszystko z obozowiska, ustawiać poczęło, siedli wodzowie na konie, Wigman znowu opięty kaftanem łuskowym, wyjechał z Hattonem, który małą tarczę i zapaśny miecz wiózł za nim.
Dzień obiecywał się skwarny.
Oddziały wyruszały powoli, każdy poprzedzany stanicą swą, na których orły, ptaki i potworne stworzenia grubo były wyrzezane. Stanica Ziemka wystawiała wołu białego.
Ruszając z noclegu zanucili pieśń jakąś dziwnie brzmiącą w uszach Wigmana, który pocichu modlitwy odmawiał.

W obozie Mieszka, on, Sydbór i dwaj czescy dowódzcy stali od rana pogotowiu. Wiedziano tu o Wigmanie, o wolińcach, o ich sile i kneź rano