Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 169.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wigman w ciężkiéj zbroi został pieszo. Około niego łamiąc ręce i przeklinając dzień i godzinę nieszczęśliwą szedł Ziemko, ale na przekleństwa i wymówki jego nie odwracał się nawet Wigman. Oskoczyła ich wnet kupa Mieszkowéj piechoty. Starszyzna wolińców i Wigman z nią musieli się począć cofać odcinając. Comes milczący szedł nie okazując wściekłości, ale ilekroć się odwrócił, płatał straszliwie napastników. Od żelaznych łusk jego kaftana odskakiwały miecze[1] kruszyły się na nim oszczepy. Ziemko i Hłaska bronili się téż z rozpaczą ludzi, którzy wiedząc, że nie obronią życia, drogo je przynajmniéj chcą kazać opłacić wrogowi.
W dolinie wkrótce nie było już wojsk walczących z sobą, tylko kupki przelękłych, unoszących życie ludzi, które ścigali zwycięzcy. Tam gdzie się starły pierwsze szeregi, leżały wałem trupy pobite i przez czechów posiekane. W krzakach i zaroślach tulili się ranni. Zielona łąka stratowana, zkrwawiona, potrzaskanemi usypana pociskami, była jakby straszném śmietniskiem grobowém. W prawo i lewo wśród lasów słychać było wycie i jęki. Uciekali jedni, gonili drudzy na wszystkie strony.
Jeden oddział z Sydbórem puścił się ścigać Wigmana, o którym wiedziano, że prowadził wolińców. Mieszko nie chciał mu dać ujść i byłby go sam pędził, gdyby mu fałszywie innéj kupki

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku;brak przecinka.