Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 171.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wigman popatrzał nań jakby na wiernego psa ubitego na łowach, w oku mu się zakręciła łza, drżącą rękę przyłożył do jego czoła. Oblane było potem, ale już zimne, stygło bardziéj pod jego dłonią.
Został sam, ranny, z poszczerbionym mieczem, nie wiedząc gdzie był i co miał począć z sobą. Umierać tak w lesie, na pustkowiu, czy usiłować się jeszcze ocalić? Dokoła cicho było, las tylko szumiał i czasem niezrozumiały krzyk ptaka, jakby czémś zbudzonego, przerywał głuche milczenie.
Wigman pozostał tak długo patrząc na trupa sługi, rozciągnionego u nóg swoich, to na niebo, które gdzieniegdzie z między gałęzi świeciło gwiazdami. Sam nie wiedział, jak długo tak leżał, aż gdy powstać zapragnął, uczuł się złamanym i bezsilnym. Uśmiech mu usta blade wykrzywił; zmógł się na ostatek mocy i poruszył, oparłszy na mieczu. Powolnym krokiem począł się sunąć, nie wiedząc dokąd go doprowadzi dalsza nocna ucieczka. Bojowe krzyki, hasła, nawoływania, wszystko ucichło. Las tylko szumiał mu nad głową i wiatr czasami przerzynał się przez gałęzie, jakby duchy w polocie uderzyły o nie.
Wigman już nie miał ocalenia życia nadziei, ale cześć swą rycerską ocalił, miecza nie pozbył, z ran płynęła krew, lecz do niewoli się nie dostał. Chciał pomodlić się i skonać gdzieś spokojnie, chciał... sam już nie wiedział czego. Instynkt