Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 184.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Kneź głową pokiwał tylko, jakby o tém mowy unikał, był bowiem nie bardzo jeszcze świadom obyczaju nowego i z ks. Jordanem często odzywając się, miewał o to spory... bo mu się trafiały dziwne sądy i pytania. Przy ludziach więc Mieszko wolał nie mówić, aby się na poprawki nieubłaganego kapłana nie narażać.
Włast ośmielił się poprosić, aby kneź i kniehini zsiedli i odpoczęli.
— Nie mam ja czasu — rzekł kneź - ze psy i sokoły, jedziemy sobie do Gniezna. Zamiast tu pozostać, ja gościa jeszcze zabiorę... Ks. Jordan mi potrzebny, pojedzie ze mną — ale kubek miodu mi dajcie — wypiję.
I tak na koniu siedząc, Mieszko rozglądając się ciągle, miód podany wychylił — kniehini téż drugi przyniesiono, i nie odtrąciła go. Śmiejąc się, przyłożyła do ust rumianych. Tymczasem już dla ks. Jordana konia wyprowadzano, i cały ten orszak, jak przybył zwolna, tak odciągnął nie spiesząc ku lasom. Ludzie stojąc długo za nim patrzali.
Ks. Jordan w orszaku pańskim jechał milczący modlił się, nie wiedząc spełna na co był w podróży i Gnieźnie potrzebny, lecz wszędzie i zawsze miał wiele do czynienia. Parę razy puszczono psy, raz czy dwa razy sokół się zerwał, ale łowy nie szły, co ks. Jordan świątecznemu dniowi przypisywał, ale dla nowo nawró-