Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 188.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zaledwie mrucząc po cichu — odezwała się do knezia...
— Szkoda żeście z sobą do téj komory, nie wzięli ks. Jordana — niechby ową siermięgę święconą wodą pokropił — a lżéjby na sercu wam było...
Wchodzili już do izby, witani znowu pokłonami nizkiemi... a że mrok był, pacholęta wniosły pochodnie i uczta się rozpoczęła.
Nie było niewiasty nad Dubrawkę milszéj, gdy gośćmi otoczona, wesele w nich i dobrą myśl dostrzegła. Naówczas śmiały się jéj usta i oczy, i pobudzała drugich, wyzywała, a ochoty dodawała. Nikt u niéj czoła pochmurnego nie widział, ani ponuréj twarzy, przez co i drudzy się téż ożywiali i ośmielali.
Umiał kto pieśni, kazała spiewać, proszono ją, chętnie nuciła swoje czeskie stare, w których ludzie, jakby zapomniane swoje własne znajdowali. Czyniły one takie wrażenie u polan — jak gdyby je kiedyś w dzieciństwie — czy na drugim świecie jakimś słyszeli... a teraz je dopiero sobie przypominali. Gdy nad Wełtawą pieśń przezimowała ciężkie lata i z wiosną się obudziła — tu — nad Wartą i Wisłą, zmroził ją jakiś podmuch — czy wyżegła wojna...
W wielkiéj izbie wesoło było dziwnie... ale Mieszko siedział smutny... czy mu na oczach stała