Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 189.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Piastowa siermięga, czy Wigmanowa śmierć — czy to co jutro przyjść miało.
Przez otwarte okna coraz to się dawał słyszeć trzask jakiś dziwny, na który nikt może nie zważał, oprócz Mieszka. Ile razy doszedł uszu jego, kneź się wstrząsnął, popijał, a oczyma wodził jakby przestraszonemi.
Gdy tu biesiadowano wesoło, w podworcu działo się, na co ludzie stojący na wałach dokoła, z przerażeniem patrzali.
Kupka obcych jakichś, którą kneź wysłał przodem, przystąpiła do staréj kontyny. — We drzwiach jéj stało dwu dziadów na kijach opartych. Starszyzna jakiś odezwał się do nich.
— Idźcie sobie starzy, nie macie tu już co robić, ni czego strzedz. Skarb wzięty na dworzec, a chramowi przyszła ostatnia godzina.
Dwaj dziadowie posłuchali jakby nie rozumieli, spojrzeli potém po sobie, i milcząc, weszli do środka. Za zasłonami stał stary drewniany kloc, podobny do jakiéjś nieforemnéj człowieczéj postaci, obwieszany blachami i kawałkami zbroi. Z jednéj strony przymocowana była dzida, z drugiéj tarcza bogata. U nóg posągu stały ofiarne naczynia.
Dziadowie przyszli do stóp posągu i posiadali na ziemi.
Człowiek, który ustąpić im kazał, poszedł powoli w ślad za niemi.