Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 191.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

po tém, odskoczyli ludzie, cała budowa stara z trzaskiem wielkim runęła na ziemię. Głośniejszy jeszcze od niego był jęk, który przebiegł po wałach. Świat się to walił stary. Ludzie oczy pozakrywali i płakali.
Ze dworca, mimo łomu tego i wrzawy, nikt nie wyszedł, pachołkowie z zewnątrz zasuwali okiennice. Została kupa rumowiska, w któréj gdzieniegdzie jeszcze coś chrupnęło, obsunęło się głębiéj i zapadło.
Ludzie długo nie przystępowali do téj ruiny, lecz wskazał starszy z boku i rozpoczęła się szybka robota. Chwytano i wyciągano belki, rozrąbywano krokwie, wleczono słupy, oczyszczano miejsce na którém stała kontyna. Parobcy zwołani dźwigali to i składali na kupę pod wałami, które gromady ludu zalegały. Nie ruszał się nikt zrazu, po tém w mroku jak mrówki zaczęli się tłumem spuszczać ludzie z okopów i unosić te szczątki. Ledwie się to rozpoczęło, w mgnieniu oka posypali się z innych stron drudzy, i belki, słupy, resztki dachu, wszystko co zostało, nikło. Tysiące rąk podawało sobie te pokruszone części chramu, które gdzieś w ciemnościach nocy tonęły.
Tylko na wałach, w cichych gromadach ruch się wziął jakiś, pospieszny, gorączkowy, nieustanny. Jedni na dół się spuszczali, drudzy pędzili do góry, mijając się w milczeniu. Straż i ci, co znosili drzewo, chcieli się opierać téj kradzieży. —