Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 206.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wdziało białe szaty, a jak podstępnie potém i sprośnie krzyże wystawione pozrzucano i zbezczeszczono w nocy.
— Ojcze mój — odezwał się nawykły tém imieniem go nazywać Jarmierz — początek to dopiero... wszystkiego się jeszcze spodziewać można, i nie dziś tylko, ale przez długie lata... Kto wie, co nas wszystkich czeka?..
O. Matja chwycił go za ręce.
— A! nie... — zawołał — teraz, gdy mamy prawo do tego, pojedziemy nauczać, objaśniać, nawracać, ludziom się serca i oczy otworzyć muszą, tak jak się one wam otwarły na światło...
Jarmierz spuścił głowę i nic już nie odpowiedział.
Weszli do dworu, O. Matja najprzód do ołtarza spieszył, aby się przy nim pomodlić. Hanna zastawiała skromną wieczerzę. Zasiedli do niéj właśnie, gdy Jarmierz wstał jeszcze, aby pójść obejrzéć wkoło dwór i zobaczyć, gdzie byli parobcy i stróże.
Obchodził je tak zwykle co wieczora.
Tym razem dłużéj go nie było z powrotem i Hanna poszła zobaczyć, gdzie się zabawiał tak długo.
Włast pozostał sam. Weszli nareszcie z powrotem, ale bledzi i strwożeni tak, że podniósłszy na nich oczy, brat spytał, co ich tak niepokoiło.