Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 207.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Jarmierz odzyskawszy przytomność, zawołał tylko.
— Uciekaj!..
Nie zrozumiał tego zrazu Włast.
— Dwór otaczają ogromne ludzi gromady, które z lasu ciągną w milczeniu... Parobcy uszli wszyscy, nie ma nikogo do obrony!.. Uchodzić trzeba, jeśli można...
Przeżegnawszy się, spokojnie O. Matja wstał z za stołu i wyszedł razem z Jarmierzem na podwórze.
Ztąd już widać było i od strony lasku i od pola jak mur w milczeniu stojące tłumy ludu, w którego pierwszych szeregach rozeznać mogli starych dziadów. W jednéj gromadzie Warga dowodził.
Ucieczka już była niepodobieństwem. Z tyłu, z przodu i po bokach, wszędzie opasywały ich te zastępy, o których złéj woli wątpić nie było można.
Włast uścisnął siostrę i Jarmierza.
— Uchodźcie — wyrzekł — ratujcie się, wam przebaczą i nie uczynią nic... Mnie co ma spotkać z woli Bożéj, przyjmę jako nagrodę. Idźcie...
Hanna płakała. Jarmierz zaklął się, iż nie odstąpi brata.
Głuchy szmer, jakby warczenie dalekiéj burzy, dochodził ich uszów. Stali w przedsieni naprzeciwko wrót, na których oparty pokazał się