Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom II 210.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

téj i zamknięciu zrazu nie słyszeli, nie widzieli nic... wpadli jakby w grób...
Włast do modlitwy zachęcał. Klękli wszyscy i powtarzali za nim wyrazy, które wymawiał powoli.
Napróżne było nasłuchiwanie.
Głos żaden nie dochodził tutaj.
Zdawało się im, że wiek trwało to okropne milczenie śmierci, gdy nareszcie szelest jakiś i jakby szum dobiegł ich uszu.
Jarmierz poznał głos ognia, który się zbliżał. Gorzały dachy.
Ile razy ciesząc się swém łatwém zwycięstwem, tłum ogromnym dzikim odezwał się krzykiem, echo jego głucho odbijało się pod ziemią. Gdy belki padać zaczęły z góry, ziemia się kilkakroć wstrzęsła. Zatętniało potém, jakby ciżba wpadła na pogorzelisko. Na wrota jamy, które tylko zgorzały dach mógł ocalić okrywając je, jeszcze się nic nie zwaliło.
Powietrze robiło się duszne i ciężkie; Hanna z płaczu i trwogi mdlała, trwoga jéj napowrót przytomność wracała. Włast się modlił. Jarmierz do wrót się przyczepiwszy starał się śledzić postęp pożaru. Przez szpary przeciskało się światełko i dym wlokący po ziemi dusić zaczynał.
Śmierć szybką zmienili tylko na powolną męczarnię. Włast myślał o duszy już nie o ocaleniu,