Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 015.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Stara téż od kądzieli na swych towarzyszów oczy zwróciła, jakby ich pytała o niepokoju przyczynę. Ten, który pierwszy zamruczał, odzywał się jeszcze kiedyniekiedy, ale nie bardzo znać pewien siebie.
I długo tak nic słychać nie było.
Słońce czerwone stoczyło się za lasy, a wnet i mrok szybko nadchodzić zaczął. Na północnéj niebios stronie blada pokazała się pierwsza gwiazda, ku zachodowi jak złoty sierp stał wązki księżyc na młodziku.
W dali coś tętnieć się zdawało...
Staruszka wstała, zabrała kądziel i ruszyła się powoli ku dworowi, a idąc, obyczajem starych, mruczała coś sama do siebie. Tuż i życie budzić się z zachodem zaczęło.
W powietrzu przelatywały dźwięki, bydło i owce biegły z pola. Klaskały pastuchów batogi, ryczały krowy i rżały konie, coraz bliżéj słychać je było. Starucha stanąwszy u płota wypatrywała je w dali i potrząsała głową, jakby panią była i gniewała się na niedbałe sługi.
W tém śmiechy i śpiewy tuż blisko doszły ucha staruszki i lice się jéj poruszyło, głowa podniosła, oczy skierowały ku dworowi. Głosy to były niewieście, wesołe, młode... Uśmiechnęły się téż mimowoli usta staréj prządki i niespokojnie rozglądać zaczęła, wypatrując nadchodzących. Psy, które leżały spokojnie, skowycząc i podska-