Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 020.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Licho nadało — zamruczał pocichu — zawsze mu się nasza dziewka śni... ma żon sześć, a bez siódméj ani żyć... niechże jéj szuka kędy chce, bo ja mojéj nie dam... to darmo...
Pięścią o stół uderzył. Starucha w ręce plasnęła.
— Jeszczeby téż! — zawołała — jedyne oko w głowie, kneziowi dać na zabawkę... A co jéj po tém... Tam szczęścia nie zazna, gdzie ich tyle... Dziewczynę co rychléj trzeba komu dać, aby mu ta chętka odpadła...
— Tak — dodał Luboń — matko droga... Gdyby ich u mnie dwie albo trzy było, i synów ze dwu dodatku, łatwoby dziewczynę zaswatać, ale ona u mnie córką i synem, a kto ją weźmie, ten mi dzieckiem być musi i następcą... Luboń ojcowizny nie spuści lada komu...
Głową potrząsł.
— Oj syna; syna mi żal! — westchnął.
— Serca sobie nie psuj — odezwała się baba łzę ocierając rękawem — opłakaliśmy go... i pogrzebli...
— A! gdybym go ja martwego widział i na stosie — mówił Luboń — nietyleby mnie serce bolało, jak myśleć, że on tam gdzieś niewolnikiem się obcym wysługuje z głową postrzyżoną... że niemcowi wodę nosi i drwa rąbie...
Zamilkli oboje; obojgu łzy się potoczyły, a słów nie stało.