Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 021.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nieszczęsna to godzina i dzień, kiedym ja go, dziecinę słabą, na nalegania i prośby z sobą na wyprawę wziął. Chciało mu się wojennéj sprawy próbować zawczasu... Gdybyż padł od strzały... ale mi go z przed oczów niemcy chwycili... Jeszcze słyszę jego wołanie, jeszcze widzę go ręce wyciągającego ku mnie... a jam ranny, odcinając się sam trzem, w pomoc mu nie mógł pospieszyć... i znikł mi z oczów... na zawsze...
Ręką uderzył po stole i sparł się na niéj Luboń, a stara go po głowie głaskać poczęła płacząc.
Nie pierwszy to raz, ale setny może tak opłakiwali dziecko stracone, choć lat upłynęło wiele, jak o niém słychu nie było. W sercu ojca gniew i pragnienie zemsty rosły i gromadziły się z latami, a ile razy kneź Mieszko ciągnął na niemców, prosił mu się Luboń, aby téj krwi się napić, która mu jego krew zabrała.
Słał on za Odrę i Elbę do niemców z okupem, szukając jedynaka, a no już wszelka nadzieja była stracona, bo o dziecku wieści najmniejszéj nie dostał, a lat kilkanaście od tego czasu upłynęło.
W milczeniu odstąpiła stara od syna, bo czas było myśleć, by sposobić wieczerzę, i choć dziewczęta już ją pewnie musiały nagotować, spojrzeć chciała stara gospodyni, co się tam działo. Luboń został tak sam z żalem swoim, na ręku podparty.