Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 027.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

mojego nie puszczę już więcéj. I krew się w tobie odezwać musi.
Włast nie mówił nic, głowę z pokorą skłonił i zmilczał. A tu się sypały pytania, jak na tamtym świecie innym ludzie, miasta, wsie, wojna i pokój, i potęgi obce wyglądały.
Włast po troszę opisywał, skąpy był jednak w odpowiedziach, jakby go co za język trzymało, i łatwo dostrzedz było, że mu tam trochę serca zostało u ludzi, do których był nawykł, bo na obyczaj ich, wiarę i na życie z niemi nie narzekał, a wiele rzeczy chwalił, które tu były w ohydzie. Potęgę zaś cesarzów i kneziów tamtejszych malował wielką i straszną.
Luboniowi słuchać było nie miło i tęskno, ale ust synowi zamknąć nie chciał. Wieczór tak zszedł przy łuczywach, wesoło wprawdzie i dla Lubonia szczęśliwie, przecież nie tak, jakby był pragnął bo syna znajdował z obcych rąk wróconego, niemal sobie obcym, i co chwila ojciec i on się nie rozumieli. Naówczas Włast z pokorą mówić przestawał i powodował się staremu cierpliwie.
Późną już nocą starucha przyszła oznajmić, że dla wnuka gotowe było na sianie w szopie posłanie, gdzie go Jarmierz, starszy przy Luboniu nad jego seciną, miał zaprowadzić... Rozstali się więc jeszcze raz uścisnąwszy, i siostra przeprowadziła brata do proga.