Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 029.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż robił wczora? — mówiliście z nim?
— Mało — odparł Jarmierz — uściskał mnie jeno, a sam zaraz na posłanie poszedł... Choć szopa ciemna, przypatrywałem się ciekawie co pocznie. Niewiem, czarnoksięztwa chyba jakieś wyprawiał. Widziałem go, że pokląkł przy pościeli, złożył ręce i niemi dotykał czoła i ramion, w piersi się bił, głową o ziemię uderzał, aż mnie ogarnął strach. I szeptał sam do siebie dziwnie, jakby jęczał i płakał, skarżył się i prosił.
Trwało to długo... długo. W końcu znowu ręką począł czoła i ramion dotykać... i dopiero się udał na spoczynek.
Jarmierz opowiadał cicho i z obawą. Luboń słuchał zadumany, ale nie rzekł nic — potém dotknął ramienia swojego sotnika i szepnął mu. Milcz o tém... Zabobony są niemieckie... ale my mu to z głowy wybijemy. Niech o tém nie wie nikt — prócz nas dwu w domu — rozumiesz.
Skłonił się Jarmierz.
— Stanie się po woli waszéj — odpowiedział — ale — źle jest.
— Źle — rzekł Luboń — przecie ja wolę o tém nie wiedzieć — tak mi łatwiéj i lepiéj będzie. Dać mu trzeba spocząć, niewolę niemiecką wydychać, do obyczaju swojego powrócić. Wy mu towarzyszcie...
Śmiechem i weselem duszę mu rozgrzejcie... młody jest, prowadźcie go gdzie się młodzież za-