Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 038.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Włast ręce zacisnął, załamał, zapłonął cały i powiódł przestraszonemi oczyma.
Przed nim leżała odzież przyniesiona, patrzał na nią z trwogą.
— Czyż koniecznie mam zrzucić moje odzienie? — spytał — czyż koniecznie?
— Stary tak kazał, a on nieposłuszeństwa nie lubi — odezwał się Jarmierz z cicha — tak — tak, i miecz trzeba przypasać do boku.
Włast zamilkł, zamyślił się nieco i leniwo ściągać począł odzienie stare. Gdyby w szopce nie było tak ciemno, Jarmierz ciekawemi oczyma dojrzałby był łez na jego powiekach. Mały węzełek, który wiózł z sobą przytroczony do konia Włast, leżący teraz przy pościeli z niepokojem jakimś obejrzał — jakby się o niego zatroszczył.
— Powiedzcie mi, gdzie ja to mogę złożyć bezpiecznie? — zapytał.
— Jakto, bezpiecznie? — podchwycił Jarmierz zdziwiony. — Ja nie wiem jak tam u niemców jest, a no u nas drzwi wszystkie otworem, leży każda rzecz gdzie chce, nikt jéj nie ruszy. Jakem żyw, nie słyszałem, żeby sobie co kto przywłaszczył! Gdzie położycie rzeczy wasze, nikt ich nie będzie śmiał ruszyć.
Włast pomyślał chwilę.
— Prawda, tak i dawniéj bywało! — odezwał się — ludzie u was dobrzy.