Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 040.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ciężar na rękach, uśmiechnęła mu się wesoło, z ciekawością zaglądając w oczy.
— Dobry dzień! — zawołała — dziś wam lepiéj w sukni nowéj. Ale cóż niesiecie?
— A! nic — odparł Włast — ot, różne podróżne moje rzeczy, które potrzeba w czystém gdzie miejscu złożyć bezpiecznie.
Dziewczę wyciągnęło ręce białe.
— Dawaj! — zawołała.
Zawahał się nieco Włast, lecz po chwili oddał je siostrze spokojny, a Hoża znikła z niemi.
Z za drzwi Lubonia, ale jakoś zasępionego widać było. Syn mu do kolan przypadł. Popatrzał nań i lice się rozjaśniło trochę, wdzięcznie téż okiem rzucił na Jarmierza.
Weszli wszyscy do izby.
Tu stara Dobrogniewa pilnowała dziewcząt zastawiających obiad ranny na misach glinianych. Był to Piątek właśnie, ale poganie dni nie rozeznawali inaczéj, tylko je licząc po księżyca zmianach.
Gdy Włast na stół spojrzał, lice mu żywym zapłonęło rumieńcem. Wahać się zdawał czas jakiś co pocznie, stał pomięszany, a ojciec już siadłszy, ręką go do siebie i jadła wyzywał.
Pierwszą próbę miał młody chrześcianin do przebycia w domu. Był na nią i przez siebie i przez duchownych przygotowanym, ale od niego samego należało uznanie jak sobie postąpić był powinien. Po namyśle zasiadł z westchnieniem i dla niepo-