Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 048.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nią tego kraju pewno starszym był. Więcem i u niego i przy niéj służył, zapatrując się na ich obyczaje.
A potém — dodał zrywając i spuszczając oczy — darowano mnie wolnością, bo starzec u któregom służył, dobry był i serca miłosiernego. Pozwolili mi iść kędym chciał, dawszy na drogę odzież i suknię i co było potrzeba, a polecając mnie ze dworu do dworu dla bezpieczeństwa. I tak z panami jadącemi do niemiec, to z jednym to z drugim w ich orszakach, dobiłem się aż nad Łabę, tęsknica mnie za wami wzięła i przebiłem się aż tutaj.
Umilkł Włast, a ona jeszcze słuchała.
— Jestże to inny kraj niż nasz, ten w którym byłeś tak długo? — spytała.
Włast się uśmiechnął i westchnął.
— Nie ma w nim zimy — rzekł — cały rok zieloność trwa i kwiaty tam kwitną, a jeźli czasem niebo się zachmurzy i z deszczem śnieżek popruszy, znika tak, że go chyba w powietrzu zobaczy. I dziwnie tam piękne niebo i słodkie powietrze i owoce smaczne.
— A ludzie?
— Ludzie? — powtórzył Włast — czarni i opaleni i gwałtownego serca, ale rozumni i wspaniali zarazem.
— A wsie?