Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 063.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

cił kneź wzrokiem i jakby zawiedziony, spuścił go prędko. Przez czoło jak pas przeszła marszczka jakaś i znikła.
Siadł tedy pan na wyższém miejscu, przed którym zaraz kubki i misy postawiono, aby wybierał co chciał, i gospodarz sam z synem mu posługiwali. Drużyna opodal na ławach miejsca zabrała.
Ochoczo po skwarze wychyliwszy kubek Mieszko, gdy misę i dzban podano a ręczniki, naprzód ręce umył i otarł, poczém chleb i mięso, i białe kołacze, i wszelaką strawę przed nim ustawiono, aby pożywał jako chciał. Ani go prosić było trzeba, bo jadł rad i pił dobrze, a znali go Stogniew i inni, że długo się z jadłem zabawiać nie lubił. Głód zaspokajał prędko, pragnienie gasił powoli; potém zaś, gdy było z kim, rad żartował i powiadać sobie kazał co kto umiał i mógł. Był bowiem pan wszystkiego ciekawy, pamiętający cokolwiek kiedy w życiu słyszał i niegardzący rozumem niczyim, chociaż swojego miał dosyć.
Gdy jadł jeszcze, a Luboń z Włastem przy nim stali, ozwał się zrazu do starego.
— A krasnéj córki to waszéj nam nie pokażecie?
— Chora mi jest od wczora — rzekł Luboń — na głowę leży... Upał znać jéj poszkodził.
Na to nie dał pan odpowiedzi żadnéj.