Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 065.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

I wesoło bardzo zrobiło się pod drzewy, a ktoby był miał czas pojrzeć ku dworowi uważnie, dostrzegłby był może na dachu odsuniętéj dranicy i czarnego oka, które przez mały otwór przypatrywało się wesołéj biesiedzie.
Przed Mieszkiem tedy postawiono w ostatku jagody leśne i mleczywo, a stary miód Piastowe pamiętający czasy i obstąpiła knezia gromadka starszych, a rozmowa pusta, wszczęła się zrazu o koniach i o łowach, ale wnet w inną drogę zboczyła.
Mieszko postrzegł średnich lat mężczyznę, stojącego nieco na uboczu; zrazu jakby go nie poznał, wlepił w niego oczy i dumał, chcąc sobie go przypomnieć. Potém do Stogniewa się obrócił i palcem na tamtego wskazując, rzekł.
— Dobrosław ci to Wiotki, albo się mylę?
— On sam, miłościwy panie... — rzekł Stogniew.
— Co go tak długo widać nie było? — pytał kneź — kędyż się zadział... chory był albo zdziczał w lesie?..
Stogniew podstąpił do pana tak, aby nie mógł być od innych słyszanym i szepnął mu.
— Na Czechy jeździł, gdzie sobie na dworze królowéj Drahomiry, pokrewną jéj dziewkę zaswatał... A no... ludzie prawią, jakoby i ona innéj wiary była... i on może dla niéj na inną przystał.