Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 066.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Kneź nie odpowiedziawszy Stogniewowi, na Dobrosława skinął.
Mężczyzna był w wieku Mieszkowym, dojrzały, wyrosły jak dąb i śmiałego, otwartego oblicza. Znano go jako wojaka mężnego i otwartego słowa człowieka, który prawdę mówił i gotów ją był dłonią popierać. Ulękli się więc wszyscy, aby się biesiada nie zamąciła gniewem pańskim, bo Dobrosław na ostatnią wyprawę nad Łabę się nie stawił. Stogniewowi przykro się zrobiło, iż do tego powód dał. A Dobrosław na skinienie szedł śmiało bardzo, do nóg się skłonił, jak należało, ale prędko głowę podniósł i spojrzał w oczy kneziowi niezlękniony wcale, oczekując co mu rzecze.
— Gdzieżeś to samopas tak długo gościł, Dobrosławie? — zapytał Mieszko — wołaliśmy was do boku i nie przyszliście...
— Darujcie, miłościwy panie, domam nie był... żonym sobie szukał... — począł otwarcie Dobrosław.
— Albo to doma jéj znaleść było trudno? — spytał kneź.
— O dziewki u nas nie ma biedy — rzekł Dobrosław — alem do tych, które znałem, serca nie miał... Dwie żon miałem z sąsiadów, obie mi pomarły... chciałem indziéj szczęścia szukać...
— I kędyżeście bywali?.. — bez gniewu i spokojnie począł pytać kneź.