Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 068.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jutro na łowy pojadę — ozwał się po namyśle — pojedziecie i wy ze mną Dobrosławie.
Ten głowę pochylił i ustąpił; trwało milczenie trochę, skinął pan na Lubonia.
— Syna mi przyślijcie na zamek do Poznania... przy dworze go chcę mieć.
Usłyszawszy to stary pobladł, zawahał się, mimowolnie ręce mu się splotły załamane.
— A! miłościwy panie! Jedynak on u mnie i tyle go lat nie było!..
I Luboń do nóg mu się chciał rzucić, gdy Mieszko ręką go za ramię chwyciwszy, śmiejąc się, wstrzymał.
— Odbierać go wam nie myślę! — zawołał — ale opowiedzieć mi musi, co u niemców widział. Na to mi jest potrzebnym... Oddam go wam napowrót, nie bójcie się... A po coby mi się zdał zresztą? — dodał Mieszko — blady i słaby... nie do miecza znać urósł, albo go tam tak tą niewolą wycieńczyli...
Luboń westchnął.
— Chciałem — rzekł — aby go tu odkarmiły baby moje i żeby biedę wydychał.
Kneź ruszył ramionami i nie odpowiadając już, na Stogniewa skinął, co on w lot zrozumiawszy, pachołkom zdala stojącym dał znak, aby po konie szli. Mieszko nazad się wybierał do domu.
A jak tu przybył wesołym i dobréj myśli, tak dostrzegli wszyscy, iż po rozmowie z Dobrosła-