Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 070.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

czący zdawał się wolniéj oddychać. Z panem oddalił się dwór cały, można było mówić swobodnie.
— Dobry pan — ozwał się Dobrosław — a no, patrząc nań, czujesz że pan, choć to kmieca krew nasza...
— Ani być winno inaczéj — dodał Luboń — bo po cóżbyśmy go nad sobą wysadzili, gdyby panem a wodzem nie umiał być?.. Niech się go ludzie boją, byle się téż niemcy lękali...
Na wspomnienie niemców uśmiechnął się Dobrosław.
— Daleko nam do tego — rzekł — by się oni nas obawiać mieli, mnieby na tém było dość, abyśmy my się ich mogli przestać lękać... Patrzyłem ja na nich zbliska...
I nie dokończył. Czekali wszyscy zaciekawieni, lecz Dobrosław odstąpił kroków kilka i już mówić nie miał ochoty.
Gdy przed kneziem Mieszkiem Stogniew o nim opowiadał pocichu, stali nieopodal Luboń i Włast, a Włast usłyszał, iż go za wyznawcę nowéj wiary miano... Zarumienił się, spojrzał ciekawie na niego i radość mu w oczach zabłysła. Teraz gdy Luboń do miodu i piwa gości swych prosił, a Dobrosław nieco na bok ustąpił, zbliżył się ku niemu Włast nieśmiało i rzekł cicho.
— Chcę mówić z wami... chodźmy sami...