Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 075.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dnak czuł Jarmierz, iż mu się całkiem nie zwierzał — i że między niemi stała jakaś zapora, co ich dzieliła. Obawiali się jeden drugiego...
— Cóż to się stało, żeście z Wiotkim odeszli? zapytał Jarmierz.
— Pytać mnie chciał o niemcy, tak jak i inni — rzekł Włast — a mówiąc odeszliśmy w las, sami o tém niewiedząc.
I na tém zakończyła się rozmowa, syn do ojca pospieszał, bo go po jednemu już odjeżdżający sąsiedzi żegnali, a Luboń u boku swojego syna mieć chciał, aby z nim przyjaciołom dziękował...
Stary jak poprzedzających tak i tego dnia na oku miał syna, niepokoił się nim, Jarmierz mu o modlitwach jego i praktykach jakichś niezrozumiałych donosił, domyślał się w nim, jak stara Dobrogniewa, skrytego chrześcianina, i wiarę tę nową, wytępić w nim co najrychléj pragnął. A zdało się staremu, iż tego łatwiéj niczem dokonać nie potrafi, jak dając mu żonę i nałamując go do obyczaju swojego, do łowów i wojny.
Właśnie tego dnia ze starym Słomką, powinowatym sobie Luboń się był przy kubku rozmówił na osobności. Słomka miał córkę Mładę, dziewczynę lat piętnastu, piękną bardzo, któréj wdzięki słynęły już na okolicę.
Jak inni tak i Słomka, obawiał się o swoją, aby mu jéj na dwór do Poznania za siódmą czy ósmą dla Mieszka nie wzięto, bo baby latały po