Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 087.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Po tém pytaniu, które na wardze umarło, Mieszko, pomilczał chwilę, Własta kilkakroć oczyma jeszcze przemierzył z ciekawością, i obrócił się do Dobrosława.
— Mów — rzekł — jak ci się zdało!.. są oni więksi i silniejsi od nas na Hradszynie. Bolesławy te czeskie? są oni bogatsi? są oni nam straszni?
A gdy Dobrosław z odpowiedzią się ociągał — dodał.
— Tak jak niemcy jedną głowę mają cesarza i jedną stolicę, tak naszéj mowie trzeba jednego pana i jednéj ręki, inaczéj nas niemcy zjedzą.
Maż Bolesław tę siłę, aby nas zagarnął wszystkich i mnie? — mruknął Mieszko, ostatni wyraz prawie niedosłyszanym wymówiwszy głosem.
— Mów, a nie kłam mi pochlebstwem. Tych co mi nogi liżą, mam dosyć. Dobrosław oczy trzymał w ziemię wlepione.
— Miłościwy panie — odezwał się zwolna cedząc słowa — jeżeli siłę na setki i tysiące wojowników liczyć mam, tom ich nie rachował, nie wiem — jeżeli na rozum, to mi Bolesław nie zdaje się mędrszym nad innych, przecież on jedno wie, iż niemców pobić, trzeba się u nich uczyć samych. Dla tego od nich nie stroni, często się łączy z niemi, kłania się im, ale tylko dla tego, aby ich zmógł lepiéj.
— I przeto przyjął ich wiarę? — spytał Mieszko, w oczy patrząc Dobrosławowi.