Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 092.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ich. Gdybym przybył do nich, jakby mnie oni przyjęli? Wzrokiem dokończył kneź.
— Rozum miejcie — dodał.
— Uczynię wedle rozkazania — z radością prawie, odezwał się Dobrosław.
— I nikt o tém wiedzieć nie ma! — powtórzył kneź.
Tych słów dokończywszy, podniósł się rzezko Mieszko, stanął, podparł w boki i uszu nadstawił.
Od kilku chwil już psów głosy na ostępie słychać było i zdało się, jakby się one zbliżały coraz. Mieszko oszczep wziął do ręki i nakazał milczenie.
Las grał zdala ogarów gonem. Z okiem zaognioném kneź pospieszył kroków kilkanaście naprzód. Rozmowa, którą toczył przed chwilą, zdawała się już zapomnianą, cały był w łowach, nie patrzał nawet na Własta i Dobrosława, którzy za nim pozostali czekając rozkazów.
Coraz wyraźniéj słychać było pogoń za zwierzem, chrzęst gałęzi i okrzyki. Mieszko za grubym pniem dębu stał z niecierpliwością namiętnego myśliwca.
W tém w krzakach chrapanie i łomot się dał słyszeć tuż prawie, stary dzik ze spienionym ryjem wypadł, dysząc z gęstwiny wprost na knezia i w téjże chwili oszczep jego tkwił już głęboko, ciśnięty silną dłonią, w zakrwawionéj bestyi, która rzuciwszy się wściekła, biegła na Dobrosława.