Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 100.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Pan był milczący, ale gdy dobył głosu a krzyknął, drżało co ten głos usłyszało, i bieżało co żyło.
Tego wieczora, gdy z łowów nad Cybinę powrócono, a z orszakiem pańskim blady i niepozorny Włast nadciągnął, zebrała się w podwórzu kupka koło niego niemała, bo go tu nikt jeszcze nie widział i odgadnąć nie umieli, po co go tu ściągnięto.
Nie wyglądał ów gość na wojaka, ani na możnego władykę, odziany był niepocześnie, patrzał na ludzi nieśmiało. Któż mógł zgadnąć, na co się on tu zdał.
Stogniew ciekawéj gawiedzi gęby pozamykał przecie, szepnąwszy, iż był synem Lubonia, że długo u niemców w niewoli przesiedział, więc i wszystkie ich tajemnice znał, a tém się mógł przydać kneziowi.
Własta zdał Mieszko na ręce Stogniewowi, poleciwszy by o nim pamiętał. Niemniéj jednak, w pierwszéj chwili, gdy kneź poszedł do swych niewiast jeść i spoczywać na drugie podwórze, a Stogniew dworem rozrządzić miał, Włast został sam na przedsieniu pod słupami, siadł na ławie, rozglądał się i niebardzo wiedział, co miał czynić. Gawiedź się była wszystka rozeszła. Kilka psów siadłszy naprzeciw niego, obcemu się przypatrywały pomrukując. W tém od wałów wolnym krokiem przywlókł się człeczyna, który niezna-