Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 102.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

się lękały. Dziki człek, bo na takiego wyglądał, podszedł tuż do Własta i zuchwale ze wszech stron począł mu się przypatrywać.
— Coś ty za jeden? hę! — zamruczał wreszcie — ty? jakiś?..
Spokojnie i łagodnie młodzieniec się zwrócił ku niemu.
— A ty? — spytał.
— A ja?.. Toć widzisz... jestem od psów, od padła, od stryczka, od gnoju i od śmiecia... nazywają mnie Psiajuchą... a ciebie?
— Cóż ci przyjdzie z nieznanego nazwiska?.. Daj mi pokój! — odparł Włast — nic nie masz do mnie...
— E? a kto wie? Zkądżeś ty?
— Z Krasnéjgóry.
— To przecie nazwisko nieobce... — odezwał się Psiajucha. — Ty musisz być Luboniów sługa.
— Lubonia syn.
— Oho! oho! — rzekł pachołek i skłonił się szydersko. — Tylko bieda, że Luboń syna nie ma.
— Nie miał go — rzekł cierpliwie Włast — ale mu on powrócił.
Chciał się pozbyć natręta, trudno to było, Psiajucha stał z założonemi rękami i wpatrywał się uparcie.
— Chuderlawe to — począł mruczeć jakby sam do siebie — blade, mizerne... po co się to