Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 103.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

tu zda? komary go zadziubią... a chleb będzie żarł tak jak drudzy...
Włast spójrzał nań; obrzydły pachołek ani się ruszał.
— Nie będzie tu z niego pociechy żadnéj... ani babom nawet, bo to wymokłe... oneby się gzić rade... a to ledwie dysze... Po co to tu wzięli... Ja go do pomocy nie przyjmę...
— Hej! — ozwał się głośniéj, pełniąc swój obowiązek błazeński — miłościwy Luboniów synu, władyko... nie wiecie po coście tu przybyli?
— Z panem miłościwym przybyłem — odezwał się Włast, choć miał wstręt do téj rozmowy.
Posłyszawszy to pachołek, mruknął i oddalił się. Nie było go dosyć długo i już Włast sądził, że się go pozbył zupełnie, gdy zwolna przywlókł się napowrót Psiajucha, stanął naprzeciw niego i w milczeniu przypatrywać mu się zaczął znowu.
— Toś to ty u niemców w niewoli przez dwanaście lat był? — ozwał się nagle — hę?
— A byłem — sucho odparł Włast.
— O! i pewnie nową wiarę u nich wziąłeś — dodał pachołek — a z nią tutaj pójdziesz na gałęź! na gałęź! na gałęź!..
Włast mu na to nie odpowiedział.
Psiajucha wykrzywiwszy się strasznie, obie pięści nastawił, zębami zgrzytnął i jeszcze parę razy powtórzywszy: Na gałęź... nogami aż tupać zaczął.