Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 122.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wyszedł i Włast... W przedsieniu stał Mieszko otoczony dworem, czekając także na zapowiedzianego gościa, gdy zdala od wałów pokazał się orszak jego. Nie był on zaprawdę świetny, ale dziwnie wyglądał. Stu może ludzi konnych, na żwawych mierzynach prowadził z sobą Sydbór... Sam on jechał przodem — istny wódz dzikich, czerwony, czarny, zarosły, w odzieży jaskrawéj i naszywanéj blaszkami a świecidły, w czapce z pióropuszem nieco oszarpanym, obwieszony bronią wszelkiego rodzaju, któréj miał tyle ile się jéj u pasa, na ramionach, przy koniu, w rękach mogło zmieścić. Jeden miecz wisiał u pasa, drugich dwa tkwiło za nim, młot miał pod ręką, łuk na plecach, procę na ramionach, dzidę i oszczep poczepiane misternie. Komu innemu ta mnogość narzędzi więcéjby przeszkadzała niż dogadzała. Sydbór ich z taką zręcznością umiał używać, iż nic zbyteczném dlań nie było. Tarcz zwykle miał uwieszoną tylko przy koniu i mało jéj używał.
Ludzie jego mieli wszyscy grubo kute pancerze łuskowe i blachy, niektórzy kaftany, dzidy, szable krzywe, oszczepy, i odziani byli jednakowo, co naówczas wielki przepych stanowiło. Jak Sydbór, tak jego drużyna cała wyglądała strasznie. Nie było jednego całego... twarze porąbane, ciała sińcami okryte, oręże poszczerbione, na wszystkiem krwi i pyłu pełno.