Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 123.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Pomimo to szli butnie, raźno i z twarzami wesołemi, jakby w tryumfie. Tłumaczyło się to tém, że w pośrodku orszaku ich, szło jakby stado ludzi powiązanych sznurami, poczepianych z sobą, starców, młodzieńców, kobiet i dzieci.
Sydbór napadł na osadę niemiecką pod gródkiem nad Odrą nie dawno założonym, i wszystko co znalazł zagarnął, wieś puściwszy z dymem. Zabrane konie i bydło, pędzili osobno ludzie, którzy się wolniéj ciągnęli...
Wszyscy ci niewolnicy, odarci i pobici, na których twarzach i ciałach rany ledwie pozasychały, przerażający widok przedstawiali, nieméj a wściekłéj rozpaczy. Jak tylko orszak ten stanął w podworcu, kilka niewiast padło spoczywać na ziemię, a kilka zwaliwszy się nie powstało już więcéj. Kupka dzieci nagich, z włosami rozczochranemi jęczała i płakała, a wojacy je dla uspokojenia smagali.
Z wrzawą, jękiem, śmiechem i płaczem przyciągnął tak Sydbór przed Mieszka, pokazując mu na zdobycz swoją, i z konia jeszcze rozpoczynając opowiadanie o wyprawie. Mowę jego jąkliwą, trudno było zrozumieć, ale to co wiódł z sobą wymowném było.
Na widok ten i Mieszkowi oczy się zaśmiały. Śmiech i radość były usprawiedliwione, bo tak samo i gorzéj w pętach prowadzono słowian branych nad Odrę — a margraf Gero nietylko mie-