Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 133.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

do dworca książęcego. Lecz tu docisnąć się teraz ani pomyśleć było można.
Jakieś kneziątko Obodrytów, z gromadą Lutyków przybyło właśnie, i do Mieszka wpuszczone zostało.
Wrzawliwa narada odbywała się z niemi w wielkiéj izbie. Mieszko siedząc na stolicy swéj, otoczony dworem licznym i zbrojnemi ludźmi przyjmował ich uroczyście. A że po kilkakroć doświadczył ich niewiary i krzywoprzysięztwa, łajał więc i bezcześcił przybyłych, którzy go na kolanach przebłagać się starali i posiłki sobie a opiekę wyprosić. Przez otwarte okna od podwórza widać było tę scenę we wnętrzu... klęczących starców brodatych, i z siedzenia swego groźno im odpowiadającego Mieszka.
Groził im nawet śmiercią, ale zwolna gniew się uśmierzać zaczął, i łagodniejsza zaczęła umowa. Trwało jednak długo spieranie się z ludźmi do niesfornego krzyku nawykłemi, którzy więcéj narzekali niż tłomaczyli się, a prostemi słowy powiedzieć nic nie umieli. Kilkakroć zrywał się ku nim kneź, jakby wpaść chciał i rozgromić, wstawali oni i klękali, bili czołem o ziemię — wreszcie zgodą się skończyło wszystko — i miód przyniesiono, a potém stół im zastawić kazano.
Nadejście Sydbóra, wracającego od siostry, nie ułatwiło zgody, bo dziki kneź nastawać począł, na Lutyków zwłaszcza, i ledwie się dał ukoić.