Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 142.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wełtawy, iż niepostrzeżeni prawie do Pragi saméj przybyć mogli, jakby na łowy się wybrawszy.
Nie chciał téż Mieszko, aby u niego w domu ktokolwiek wiedział o celu podróży, ani było we zwyczaju oznajmywać o tém. Zaraz nazajutrz do drogi sposobić się miano, wybierając do orszaku zaufanych ludzi, najlepszą zbroję, najpiękniejsze konie, najświetniejsze szaty, a dla knezia Bolka wspaniałe dary. Stogniew, który nigdy nie odstępował Mieszka, Dobrosław i Włast, dlatego że oba chrześcianami byli i za tłumaczów służyć mogli, oprócz tego komornicy najulubieńsi, którym nie mówiono dokąd kneź jechał, wyznaczeni zostali. Włast, przypomniawszy starego O. Gabriela, którego chciał uwolnić, odważył się prosić za nim, by i on mógł kneziowi towarzyszyć. Zmarszczył się na to kneź, ale zezwolił, nakazując tylko, aby starego jeńca ludzie między siebie wzięli. Nie chciał aby widocznym był i dał odgadywać drogę, którą się udać mieli... Włast miał potajemną nadzieję, iż raz między chrześcian się dostawszy, uwolnić go potrafi.
Gdy Mieszko, wydawszy Stogniewowi rozkazy, obu ich nareszcie odpuścił, Dobrosław i Włast wyszli razem. Na grodzie z sobą mówić nie mogli, lękając się, by ich nie podsłuchano, wyszli więc za wały, w pole nad rzekę i tam sam na sam siedli.