Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 147.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dzieli dokoła ogniska. Uszu jego dochodziły stłumione i zmięszane głosy.
Niepewien będąc na kogo trafił, i lękając się, aby go samotnie jadącego nie odarto, przywiązawszy u dołu konia do pnia sosny, sam pieszo poszedł pocichu na zwiady. Ostrożnie się przedzierając przez krzaki zwolna zbliżył ku wierzchołkowi wzgórza, tak że mógł już ukryty za kłodą obaloną dojrzeć i słyszeć, co się tu działo.
Płaszczyznę wzgórza okrywały rzadko rozsadzone drzewa olbrzymie. W pośrodku najogromniejszy z nich stał dąb rozłożysty, którego gałęzie wielką przestrzeń ziemi osłaniały. U pnia jego głaz mchem obrosły, napół w ziemię wpadły, widać było przy ognisku. Kilkunastu ludzi z brodami długiemi, z dzidami i kijmi w ręku, stało nieopodal, kilku siedziało. Naczynia gliniane na kamieniu rozstawione były.
Z kolei starcy ci głos zabierali.
Niektórzy mówili tak cicho, że ich posłyszeć nie było można, inni podnosili głos. Włast, który w ciągu pobytu na grodzie zbliżał się przez ciekawość nieraz do świątyni, postrzegł tu też same twarze, które tam widywał.
Byli to wieszczkowie i gęślarze od kontyny, a z niemi i inni jacyś ludzie. Miejsce musiało być ofiarne, co kamień zdawał się oznaczać. Rozpoznawszy nieco ludzi i twarze, Włast przysunął