Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 148.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

się bliżéj. Tu mógł już słyszeć co mówili i wyraźniéj widzieć starych, co ołtarz otaczali.
— Z niemcami — mówił jeden — i z ludźmi co u nich żyli, obcuje ciągle, nami on gardzi..! Pieśni posłuchać nie chce, a trafi na nią, to się śmieje i ramionami rusza. Ponawracali na swą wiarę Lutyków i Obotrytów wielu, wzięli Czechów... przyszła koléj na nas... Biada nam... ten nas zgubi... ten, nie kto... z oczów mu to widać...
— U niego na dworze — rzekł drugi — najlepsi ci, co zdradę od nich czuć... Do kontyny po wróżbę nie pośle, gdy idzie na wyprawę, nas nie pyta... wieszczby żadnéj nie chce... niewolnika jak nie zabito na ofiarę, lat już wiele...
— Bojan niech powie — przerwał inny — czy kiedy on albo siostra poszli się pokłonić do gaju, albo złożyli obiatę... nigdy...
Szemrano coś niewyraźnie.
— Czuć u nas to co było w Czechach... kontyny obalą... drzewa wytną... — krzyknął jeden, a niemców zaprowadzą...
— Niedoczekanie ich! — ozwał się potężny głos z ziemi — nie da się lud... obroni bogów swoich... Pilne na niego mamy oko... Stogniew, który ucho jego ma i od boku nie odstępuje nigdy, pierwszy wstanie przeciw niemu... wstaną kneziowie inni, kmiecie wszyscy... uczynią mu co zrobili z Leszkami... Znajdziem wodza innego...
— Lud zbrojny ma w ręku...