Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 155.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Przodem wysłany Dobrosław wyrozumiał dobrze, iż tu zdrady nie knują, bo z niéjby nie mieli korzyści.
Mieszko jechał téż w głowie coś obmyślając, przez całą podróż zadumany i chmurny. Raz z noclegu chciał zawrócić nad Cybinę — potém Dobrosława badał znowu, a gdy stanęli na ziemi już ochrzczonéj, niepokój zwiększył się jeszcze. Kneź się wszystkiemu przypatrywał z ciekawością chciwą — czasem z trwogą prawie.
Tu już panował wszędzie ten Bóg wielki, jedyny, potężny, któremu on jeden — poganin nie kłaniał się jeszcze.
Gdzieniegdzie spotykali po drodze, ślady świeżego jeszcze nawrócenia, powycinane gaje święte, obalone ołtarze stare, u krynic pozatykane niedawno krzyże drewniane, ściany rozwalonych kontyn, zielskiem porosłe, wśród których téż stérczały już znaki nowéj wiary.
Na widok tego zniszczenia, wydającego mu się świętokradztwem, Mieszkowi twarz płonęła gniewem, niedowierzająco spoglądał na spokój, który te miejsca otaczał, dziwiąc się, iż starzy bogowie krzywdy swéj nie mścili. Mimowolnie rodziła się wątpliwość o ich sile?
Każdy krzyż obawą go napełniał. Spoglądał nań z zabobonną trwogą ażali nie pozna on w nim obcego i wroga. Z temi w duszy wrażeniami nie-