Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 171.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wychodziło ku Pradze. Dwie ławy kamienne, okryte wezgłowiami bogatemi, jakby dla ustronnéj rozmowy przeznaczone się zdawały. Stary Bolko ręką wskazał Mieszkowi na stolicę, która u stóp jego się rozciągała.
Nigdy równie pięknego obrazu nie widziały oczy Mieszka, do równin polańskich i lasów nawykłe. Z okna tego widać było wesoło płynącą wśród zielonych drzew i zarośli rzekę. Z głębin téj zieleni sterczały wybijając się do góry dachy domostw licznych, rozsypane szeroko i krzyże kilku kościołów.
Zielona wyspa zarosła także drzewami, jak kosz kwiatów pełny, śmiała się zdając kołysać na srebrnych wodach Wełtawy.
W milczeniu patrzali czas jakiś oba na ten widok — w oczach starego Bolka, jakby łza się zakręciła, choć one do niéj nie były nawykłe. Może niedaleki zgon przeczuwał i rozstanie z tym pięknym krajem, okupionym tak drogo.
W owych wiekach i w spotkaniu podobném, rozmowa wcale inną być musiała, niż dwu panujących późniejszych wieków. Oba ci ludzie nie umieli słowem obracać, byli mężami czynu nie języka, oba całéj myśli swéj wypowiedzieć ani chcieli, ani mogli, a wybadać się pragnęli. Skierowali ku sobie oczy. Instynkt uczył ich, że wejrzenie mówi w jednym błysku więcéj, niż na dnie przeciągniona rozmowa.