Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 186.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nie trzeba po sobie dać znać nic... naradzim się w drodze, a w domu wiedzieć będziem co robić...
Wojsław i on, jak zwierz w klatce zamknięty, przeszli się w ciasném kółku kilka razy, rzucani myślami gniewnemi; spojrzeli sobie w oczy, podali znowu ręce, Stogniew twarz ułożył i wrócili napowrót do izby, gdzie téż Mieszko oczyma ich szukał.
Jak skoro zobaczył wchodzących, szepnął Stogniewowi, by przygotowane dary przyniesiono. Były one bądź co bądź przeznaczone dla Bolesława, inne na wypadek dla Dubrawki. Posłuszny Stogniew skinął na komorników i wyszedł.
Nie upłynęło pół godziny, gdy we drzwiach gwar się zrobił, szli Mieszkowi ludzie, ze Stogniewem na czele szeregiem, każdy z nich niósł naczynie, zbroję, kosztowny klejnot jakiś. Postrzegłszy ich kneź wystąpił przed Bolka, pokłonił mu się nizko i przemówił prosząc, aby miłościwie dary od niego przyjąć raczył. Szli potém z kolei wszyscy, przyklękając i u nóg knezia składając co który niósł.
Kołem stał dwór, na którego twarzach malowało się niemałe zdumienie. Nie wyobrażano sobie, ażeby w pogańskim kraju mogło się znaleść bogactw tyle, które tylko z zachodu zwykle przychodziły. Kupcy od wschodu przywozili naówczas do Polan wyroby, które mało nawet na zachodzie Europy były znane. Niektóre z nich z wiel-