Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 193.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy ich obdarzonych odprawiono z pozdrowieniem do Pragi, a kneź sam z orszakiem swoim pozostał, przypadł spoczynek w lesie dla skwaru, który tego dnia panował, i wszyscy się do snu pokładli.
Włast téż szukając cienia, odszedł opodal od gwaru i w zaroślach się gęstych położył. Leżał tu już czas jakiś, nie mogąc zasnąć jeszcze, gdy szelest się dał słyszeć w pobliżu i szepty. Pomimo iż go dostrzedz trudno było w trawie i krzakach, z miejsca swego mógł widzieć, że Stogniew z Wojsławem stali, potajemnie się naradzając z sobą. Zrazu słów ich usłyszeć nie mógł, lecz natężywszy ucha i podpełznąwszy ostrożnie, pochwycił wyrazy Stogniewa.
— Dziś na noclegu... czego więcéj czekać mamy? Jawna rzecz, że nas niemcom zaprzedają...
— Czekajmy do domu — mówił Wojsław — Sydbora namówim z nami.
— Aby zdradził? — rzekł Stogniew. — Nie potrzeba nikogo. Śpiącemu oszczep w piersi wrażę i nim się przebudzi, ducha wyzionie. We dwu im trzem po kolei radę damy. Dobrosław go prowadził... Lubonia syn jawnym chrześcianinem jest, widziałem go do ich kontyny idącego i obcującego z czarnemi wróżbitami.
Sprzeczali się jeszcze pocichu czas jakiś, lecz Stogniew na swém postawił i z zarośli wyszli