Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 196.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zmiany. Stogniew chodził widocznie niespokojny i chmurny.
Po rozdaniu jedzenia wprędce ludzie się pokładać zaczęli, straż opodal postawiwszy; ognisku dano wygasnąć i czarna noc z milczeniem posępném osłoniła obozowisko. Dobrosław i Włast z miejsc swoich podpełzli bliżéj, aby być panu z pomocą na skinienie. Cisza panowała długo, gdy Mieszko silnie chrapać zaczął.
W chwilę potém usłyszeli w krzakach zaczajeni, jak niedaleko śpiący Stogniew i Wojsław wstali pocichu i skradać się poczęli ku miejscu, w którém kneź spoczywał, chrapiąc coraz mocniéj. Noc była tak ciemna, iż zaledwie poruszające i skradające zcicha postacie dwu morderców dostrzedz było można.
Stanęli oni oba już przy Mieszku, gdy nagle stłumiony krzyk się dał słyszeć. Dobrosław, który się zerwał i nadbieżał, spostrzegł jak kneź uchwyciwszy Stogniewa, gdy się ten najmniéj spodziewał, obalił go, przygniótł, oburącz za gardło ścisnął i — udusił. Wojsław, który stał zrazu przelękły, umknął natychmiast i biegł w las naoślep.
Nim Włast i Dobrosław przybiegli, Stogniew już ducha wyzionął, w rękach knezia, który wnet krzyknął, aby ognia rozpalono. Gorzały jeszcze węgle pod popiołem, od których łatwo było suche zażedz gałęzie. Pobiegli pachołkowie, Mieszko