Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 213.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż mam wiedzieć, siedzę w domu...
— Gdzie syn twój? — zapytał Wojsław.
Na to pytanie zmarszczył się Luboń, od rana już postanowił był nie przyznawać się przed ludźmi do tego sromu, że dziecko mu nie chciało być posłuszném, do téj doli, że mu chrześcianie je odebrali, cicho więc odparł.
— Synam wyprawił w swaty... żenię go...
— Doprawdy? — zapytał Wojsław. — Toście go zmusili chyba... Przecie go widziałem w Pradze, że z chrześciańskimi wróżbitami w ich kontynie odprawiał tam jakieś obrzędy... a tym, co do nich należą, żenić się nie wolno...
— Tak jest — dodał porywczo Luboń — zmusiłem go do porzucenia téj wiary niemieckiéj... zagroziłem mu... musiał być posłusznym.
— Nic wam nie mówił o naszéj podróży? — pytał daléj Wojsław.
— Nie pytałem go wiele... — odezwał się Luboń jakby zbyć się chciał rozmowy — co tam z gołowąsem takim rozhowory prowadzić?!
Machnął ręką.
— Nie będziecie wy z syna mieli pociechy... — rzekł Wojsław — nie... Dobrze żem ja z jego przyczyny nie nałożył głową... a Stogniewa śmierci nikt nie winien ino on. Widzieli go pachołkowie, jak w krzakach leżąc podsłuchiwał nas na rozmowie i wydał przed kneziem...