Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 215.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja ci téż w lesie na pasieczysku chatę dać mogę — rzekł Luboń.
— Bylem gdzie tego twojego syna psią wiarę nie spotkał — odezwał się Wojsław — bo choć on was posłuchał i dziewkę bierze, a ja mu nie ufam... Zdradzi on ją, i was, i mnie, gdy będzie mógł... a wiary téj nie puści, co gdy raz przylepnie do człowieka, trzyma się jak smoła...
Zamyślony, z okiem wlepioném w ziemię, stary Luboń powtarzał ciągle pocichu.
— Stogniewa udusił!..
— Własnemi rękami — rzekł Wojsław popijając chciwie z kubka, który stał na stole. — Czekał na niego... schwycił za gardło... i krzyku mu nawet wydać nie dopuścił... Ciało potém zrzucić kazał z góry do Łaby i położył się znowu, jakby mysz nogą rozcisnął... Nikomu słowa nie rzekł... Dobrosławowi oddał po Stogniewie władzę, wrócił nad Cybinę, posłał po Sydbóra i już się pewnie do wesela sposobi... Taki on jest!.. Co jednemu uczynił, tak samo stu zrobi nie zmarszczywszy się... Na Sydbóra my rachowali, on ma dużą siłę w ręku... ale to pies téż, co się nawykł łasić i nogi mu lizać będzie... z nim gadać nie ma po co...
— Albo innych nie ma? — podchwycił Warga — czy to wam kneziów zabraknie?..
— Kneziów nie! — zaczął Wojsław — a no... ludzi... Dawne męztwo wytępiły te Piasty... po-