Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 219.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

żami przy niéj siedzącymi. Obiaty do chramu, jak zdawna było, posyłano ze dworu, po obyczaju odwiecznym. To téż ci co z nich korzystali, nie dozwalali mówić ani posądzać Mieszka, ażeby miał wiarę odmienić. Lecz były téż oznaki inne, mniéj widoczne, że się coś knuło po cichu. — Z Czech kilku ludzi jakichś niewojennego rzemiosła na dwór przybyło i siadło. Ci często do knezia się przekradali.
Nim na owe Dożynki zwołano starszyznę, Mieszko czy z naprawy Dobrosława czy sam, jednego dnia o Własta się upomniał i wysłał za nim do Krasnéjgóry.
Trzymano go ciągle w jamie, ale o tém w domu nie wolno było mówić, przed obcemi Luboń kłamał, że syna osadził z młodą żoną, na ziemi którą miał w lasach, o mil dziesiątek. Gdy komornik przybył od Mieszka, upominając się o Własta, stary mu téż odparł, że syn gospodarzy na nowosiedlinach i że go ściągnąć nie łatwo. Namyślił się jednak po daniu téj odpowiedzi i przybrawszy się zaraz sam z komornikiem na dwór pański pojechał.
Gdy przybywszy pokornie do nóg się kłaniał Mieszkowi chytry starzec — spytał go wnet kneź:
— A Włast wasz kędy?
Stał przy tém Dobrosław i słuchał.
— Miłościwy panie — odezwał się Luboń, nie dobrze udając wesołego, Włastam ożenił i na go-